TBILISI PARTY TIME

| 2 komentarze »
Tbilisi - stare miasto.

Buda bar - miejsce spotkań lokalnej młodzieży

Marszrutki to główny środek transportu miejskiego, najczęściej nie mają wyznaczonych przystanków i zatrzymują się dosłownie wszędzie.

W Tbilisi trzeba patrzeć pod nogi, bo może nas coś wciągnąć pod ziemię.

A tak serio to naprawdę trzeba uważać bo dziury są ogromne i jest ich dużo.

Spacer na moście - sztuka współczesna w Tbilisi.

Modlitwa w meczecie.

Diner party u Sidy.

Good bye Tbilisi... We will came back...



Kaukaz od zawsze należał do ziem, których spokój mąciły różnorakie konflikty. Teraz także wymienić można przynajmniej kilka, a może nawet kilkanaście regionów, w których stabilność polityczna jest mocno zachwiana. I tak oto już drugi raz zetknęliśmy się z żywym konfliktem, który różni kaukazkie narody i utrudnia turystom podróżowanie. Konflikt Azerbejdżańsko - Armeński o ziemie zwane górskim Karabachem przez wiele lat budował wielką nienawiść tych narodów względem siebie. W konsekwencji granica Azerbejdżańsko - Armeńska jest zamknięta na amen. Nikt nie może jej przekroczyć bez względu na to czy jest turystą, czy też pochodzi ze społeczności lokalnych. Żeby dostać się do Armenii mimo, że przez wiele kilometrów jechaliśmy wzdłuż jej granicy byliśmy zmuszeni ponownie odwiedzić Gruzję.

Pierwsza zasada rozsądnego podróżowania brzmi: Jeśli masz okazję - wykąp się!

Zapomnieliśmy o tej zasadzie i przez lenistwo założyliśmy, że prysznic weźmiemy w Tbilisi, bo przecież i tak spocimy się po drodze. Na miejscu rozczarowanie - awaria wody prawie w całej stolicy, szacowana na 5 dni. Trzeba było jeździć na prysznic w drugi koniec miasta, a po wodę potrzebną do spraw bieżących chodziliśmy do chłopaków z sąsiedztwa. Z bliżej nie wyjaśnionych powodów trzech najbardziej podśmierdujących i na pewno najbardziej wstawionych w okolicy typów, mieszkających w podgniłej komórce miało dostęp do jedynego czynnego kranu w naszej dzielnicy. Chłopcy byli aż nadto przyjaźni i przy każdej wizycie wciskali nam szklanki pełne najtańszego bimbru. Aby uniknąć męczących wizyt, zdobytą wodę staraliśmy się więc oszczędzać.

Druga zasada rozsądnego podróżowania brzmi: Pamiętaj, kiedy jedziesz do znajomych zawsze weź poprawkę na to, że zostaniesz dłużej.

Nasza wizyta miała ograniczyć się do szybkiego jednodniowego odwiedzenia znajomków z Tbilisi i zgodnie z planem następnego dnia mieliśmy ruszać do Erewanu. Oczywiście, gdy zajechaliśmy na miejsce okazało się, że jest sobota i szykuje się fajna imprezka w domku na działce. Długo nie daliśmy się namawiać i już wtedy postanowiliśmy zostać o jeden dzień dłużej. Nasz plan jednak nie wypalił. W Tbilisi zostaliśmy 5 dni ze względu na imprezy oraz powoli posuwającą się infekcję oka Stafy spowodowaną pustynnymi pyłami, która okazała się być sprawą bardzo poważną.
Po wizycie w szpitalu u okulisty okazało się, że Stafa ma ciężkie zapalenie oka, które powzięło ekspansję na dalsze tereny przyuszne. Podczas konsultacji okulistka przeraziła nas trochę mówiąc, że zapalenie jest zlokalizowane bardzo blisko mózgu i nieleczone mogło by go zająć. Szybka akcja i już pierwszy z czterech zastrzyków w pupę zrobiony. Drugi zastrzyk to historia jak z "Dnia Świra". Stafa: Leże sobie na łóżku, czekam na egzekucje, majtki oczywiście w dole, a tam pielęgniarki robią mi sesje zdjęciową swoimi komórkami. I to jeszcze żeby mi - niestety nie mi, tylko mojej dupie. Trochę się zawstydziłem, ale co tam - niech se patrzą...
Wszystkie przepisane antybiotyki dostaliśmy spisane na zwykłej kartce papieru, a w aptece po prostu wystarczy podać ich nazwy. Tylko bardzo ciężkie lekki - praktycznie narkotyki są na receptę. Raj dla lekomanów.

Trzeba jednak pochwalić Gruzińską służbę zdrowia. Rach, ciach, pach i po jednym telefonie do szpitala, recepcjonistka wzięła nasz numer tel. po to, aby za chwilę oddzwonić i zaprosić Stafę na wizytę jeszcze tego samego dnia. W szpitalu pani doktor bez zająknięcia, płynnym angielskim objaśniła całą sytuację. I trzeba powiedzieć, że zajęła się sprawą profesjonalnie. W Polsce pacjent, bez znajomości języka prawdopodobnie miał by więcej stresu.

Z bólem serca opuszczaliśmy Tbilisi, ponieważ naprawdę zapuściliśmy tu korzenie. Zapoznaliśmy tyle osób, że nawet zwykły spacer po mieście kończył się w barze po spotkaniu z kolejnymi znajomkami. Z pewnością będziemy się starali tu jak najszybciej wrócić.






BAKU - POLA NAFTOWE

| 0 komentarze »
Szyb nawtowy, okolice Baku.

Fajrant...

Takie pompy sa doslownie wszedzie.

Czarna ciecz wydobywajaca sie z ziemi.

Na lokalnym bazarze mozna kupic morwy, ktore rosna w Polsce ale nie sprzedaje sie ich.

Bazar w Baku.

Ekskluzywna dzielnica handlowa.

Baku rosnie w oczach.

Stare miasto i slynne Azerskie dywany.

Jeden z wielu drapaczy chmur.




Po wielu kilometrach niezmiennej i nurzącej pustyni na horyzoncie zaczęły wyrastać wieże wiertnicze. Oznacza to, że dotarliśmy do najdalszego punktu naszej wyprawy. Baku, którego cechą charakterystyczną i podstawą istnienia jest ropa naftowa, oddalone jest od Wrocławia o ponad 4000 km, jednak aby tu dotrzeć pokonaliśmy ponad 7000 km.

Podróżując po krajach post komunistycznych widać pewna więź między pochodzącymi z nich ludźmi budowaną przez niechęć i wstręt do Rosji. W Gruzji i Azarbejdżanie przyznanie się do polskiej narodowości wywołuje dyskusję polityczną, najczęściej dotyczącą Kaczyńskiego i zeszłorocznej katastrofy lotniczej. U bram Baku, lokalny handlarz arbuzów, którego stragan wręcz zaatakowaliśmy spragnieni po żarach pustyni, gdy dowiedział się że jesteśmy z Polszy zaczął wykrzykiwać zza swoich melonów: że Rosja, że zamach, że Kaczyński haroszy, że ONI strącili samolot, że spisek... itd... Ciekawe, że tutaj prawie nikt nie ma wątpliwości, iż był to zamach. Nie próbowaliśmy nawet polemizować. Zajadaliśmy arbuzy wysłuchując całej teorii spisku i pochwał byłego prezydenta. Gdyby nie ta katastrofa, pewnie nie było by o czym pogadać.

Tak jak i my dziś, od lat ludzie odwiedzali te tereny. Kierowały nimi nieco inne pobudki, jednak od wieków zmierzali tutaj w poszukiwaniu dóbr oraz w celu poznania magicznej substancji, w którą obrodziła tutejsza natura. Baku już przed naszą erą znane było z oświetlania domów płynem wydobywanym z głębi ziemi. Przyciągał on naukowców i handlarzy. Było to główną przyczyną tak prężnego rozwoju miasta.

Obecnie Bakijski rząd robi wszystko co może, żeby jak najlepiej wykorzystać oszcowane na około 50 - 60 lat złoża ropy. Praktycznie w każdy zakątek metropolii wciśnięte są pracujące na pełnych obrotach pompy i wieże wiertnicze. Wzdłuż lini brzegowej dryfują na morzu wielkie platformy, na niektórych z nich zbudowano całe miasteczka, będące tymczasowym domem dla pracowników przemysłu naftowego. Szybka eksploatacja złóż zmusiła rząd do znalezienia sposobu na dywersyfikację gospodarki. Pomysłem na przyciągnięcie obcego kapitału, który mógłby utrzymać obecny poziom rozwoju jest utworzenie tu drugiego Dubaju. Jak grzyby po deszczu wyrastają drapacze chmur. Wykonane w niesamowitej technologii, kształtem imitują np. płomienie. Hotele najwyższej klasy wypełniają całe centrum. Fontanny, palmy porastające piękne, odrestaurowane, kilometrami ciągnące się bulwary, na których swoje siedziby maja największe banki oraz najdroższe sklepy na świecie. Cały ten przepych jest miejscami, niestety dość tandetny i widać, że to wszystko tworzone jest na siłę. Wpływa to oczywiście na kosmiczne ceny noclegów i ogólnie życia w Baku. Za te same pieniądze można by przetrwać np. w Londynie.

Nie tylko architekturę miasta cechuje przepych. Jego mieszkańcy także lubują się w eksponowaniu swojego bogactwa. W tym mieście, żeby istnieć trzeba trzymać poziom. I tak właśnie rozpoczyna się walka biedniejszych z otaczającą ich rzeczywistością. Aby dorównać do wysokiego standardu, gorzej sytuowani biorą na kredyt nawet telefony komórkowe za które nie są potem w stanie zapłacić. Wiele osób posiada dwa numery. Jeden z najbardziej prestiżowego Azer Cellu, który podają innym jako swoją wizytówkę, drugi natomiast do dzwonienia z tańszej sieci dla plebsu.

W bogactwie pławi się około 20 % społeczeństwa, dla reszty życie to walka z codziennością. W takiej rzeczywistości korupcja czai się na każdym kroku. Wojsko, policja, urzędnicy - wszyscy wyciągają ręce. Aby otworzyć jakikolwiek interes trzeba utrzymywać nieoficjalnymi pensyjkami przynajmniej kilku urzędników. Raz dane pozwolenie na otwarcie biznesu nie oznacza końca opłat. Przecież pan z Sanepidu zawsze może zmienić zdanie i nagle dostrzec karalucha, na którego wcześniej przymknął oko.

W tym pięknym mieście niestety ciężko się żyje młodym i wykształconym osobom, które potrzebują od życia czegoś więcej niż luksusowe butiki i drogie restauracje. Nasz kolega Jamil, urodzony i mieszkający w Baku ma już serdecznie dość mentalności swoich rodaków.
Z niesamkiem opowiadał o najdroższej fladze na świecie, którą szczyci się jego miasto. Najbardziej jednak dotyka go brak możliwości wyjścia ze swoją dziewczyną do miejsca w którym nie będzie otoczony samymi mężczyznami, gapiącymi się na nią. W ramach wyjaśnienia, jak w większości muzłumańskich krajów, kobiety tutaj praktycznie nie są częścią życia publicznego. Oczywiście nie wolno im pić alkoholu, a spotkanie na ulicy pary okazującej sobie uczucia graniczy z cudem. Jakiekolwiek odstępstwo od zasad narzuconych przez tutejszą kulturę i religię wywołuje zgorszenie wśród społeczeństwa. Nawet taka pierdoła jak noszenie krótkch spodni przez mężczyzn uznawana jest za nietakt, a nierzadko za obrazę. Tym sposobem w 35 stopniowym upale wszyscy faceci gotują się w długich nachach. O niestosownym ubiorze w przypadku kobiet nie będziemy nawet wspominać, choć pozytywne jest to, zę nie muszą zazwyczaj zakrywać ciała od stóp do głów. Wielokrotnie sami poczuliśmy zniesmaczone naszym wyglądem spojrzenia oraz łakomy wzrok dosłownie wszystkich mężczyzn w barze skupiony na Magdzie. W mniejszym mieście poza Baku przytrafiła nam sie ciekawa historia. Było nas troje. Siedząc w knajpie przy stoliku zamówiliśmjy dwa piwa dla nas i cole dla Juli. Po chwili kelner przyniósł litrową colę i dwie szklanki, które postawił przed dziewczynami. Oba piwa natomiast wręczył Stafie. Nawet nie przeszło mu przez myśl, że któreś piwo mogłoby być dla kobiety.

Na drogach także lans. Ciekawostką dotyczącą wścieklego ruchu ulicznego jest to, iż nikt tutaj nie zapina pasów, a próba ich użycia w taksówce jest obrazą dla kierowcy. Właściciele niektórych aut poprostu je demontują. Ostatnim krzykiem mody są stuningowane łady. Przednia część jest tak wysoko zawieszona, że w nocy ich światła oślepiaja kierowców jadących z naprzeciwka.

Wszystkie odwiedzone podczas tej wyprawy kraje w pewien bliższy lub dalszy sposób mogliśmy porównać z Polską, jednak Azerbejdżan to zupełnie inna historia. Pustynia, szyby naftowe oraz muzłumańska kultura zdecydowanie pozwalają poczuć iście egzotyczny klimat. Aż chciałoby się pojechać dalej...



GOBUSTAN i WULKANY BŁOTNE

| 1 komentarze »
Rysunki z epoki kamienia łupanego.

Potwór błotny... :)

Leniwa jaszczura wygrzewająca dupsko na słońcu.

Pierwszy człowiek podróżujący po księżycu motorem.

Potwór błotny część druga.

Luksusowe zabiegi SPA nad morzem Kaspijskim są darmowe.

Pocztówka z księżyca.


Kilkadziesiąt kilometrów na południe od Baku leży Gobustan. Można tam przenieść się w czasie do ery kamienia łupanego. Prehistoryczne rzeźby przedstawiające zwierzęta i ludzi przetrwały ponad 12 000 lat. Na skałach wygrzewają się wielkie jaszczurki, często można natknąć się na węża. Stąpając po skutej słońcem ziemi raczej uważnie patrzyliśmy pod nogi. W okolicy znajdują sie także błotne wulkany. Opiekun rezerwatu Gobustan w którym można podziwiać rzeźby narysował nam prowadzącą do nich mapkę. Mimo, że teoretycznie znaliśmy drogę znalezienie ukrytej atlantydy zajeło nam ponad 2 godziny. Klimat na miejscu przypomina trochę pokrywę księżyca. Kilkanaście niedużych kraterów wyrastających z gołej, wyschniętej i popękanej od słońca ziemi, od czasu do czasu eksploduje błockiem na wysokość kilku metrów. Erupcje spowodowane są uwalnianiem się gazu, który przebywa drogę około 4 kilometrów z wnętrza ziemi zanim wydostanie się do atmosfery.

Błocko, wypełniające wulkany to poprostu często używana w kosmetyce glinka z której robi się maseczki wygładzające twarz i ciało. Takiej okazji nie można było przegapić! Stafa niewiele myśląc skompał się w niej cały i tu staneliśmy przed małym wyzwaniem. Jako, że wulkany znajdują się około 5 km od morza trzeba było jakoś się do niego dosta,ć aby zmyć z siebie to dziadostwo. Wybraliśmy chyba najbardziej ekstremalną opcję i cali wysmarowani mazią, w samych majtkach pomkneliśmy do wody, po drodze przecinając pełne ludzi miasteczko. Szok i zdziwienie na twarzach tubylców to chyba nie wystarczające do opisania tej sytuacji przymiotniki. Oni po prostu nie mogli się nadziwić. Nie dość, że sam motor wywołuje falę zainteresowania, to jeszcze wysmarowani błotem obcokrajowcy w dziwnych fryzurach z kamerą na czole. Te twarze trzeba było zobaczyć!



AZERBEJDŻAN - BRAMA ORIENTU

| 0 komentarze »
Azerbejdżan do niedawna posiadał największą flagę na świecie. Ostatnio sąsiadujący z krajem Turkmenistan wysunął się na prowadzenie.

Zmotoryzowane jednostki podróżnicze...

Bawoły w błocku! Czuć, że jesteśmy daleko od domu.

Wbrew pozorom to tylko myjnia.

Krajobraz okolic Baku.

Witamy w oriencie!




Granica Gruzińsko - Azerska to bułka z masłem. Dość szybko załatwione formalności, parę odpowiedzi na ciągle powtarzające się pytania i jestesmy w Azerbejdżanie. Ciekawe, że tutaj nawet podczas najbardziej powierzchownej i krótkiej konwersacji poruszane są bardzo prywatne kwestie. Na przykład: kto płaci za naszą podróż, dlaczego jeszcze nie mamy dzieci i co na to nasi rodzice? Na szczęście raczej, krótkie i wymigujące odpowiedzi satysfakcjonują ciekawskich rozmówców.

Na granicy rozwialiśmy parę wątpliwości związanych z wjazdem do kraju. Podsłyszane informacje apropo zakazanych stempli z Armeni oraz rzekomych problemów z wjazdem motocyklem okazały się być tylko plotkami. Konflikt Armeńsko - Azejski faktycznie rzutuje na wjazd do Azerbejdżanu, jednak pieczątka z Armeni nie oznacza odmowy wstępu. Jedyne co może nas spotkać to konfiskata ormiańskich pamiątek oraz wszystkich publikacji, w których rejon konfliktowy - górski Karabach jest uznany za obaszar autonomiczny. Podobno pod szczególnym obstrzałem jest przewodnik Lonely Planet. Problemy z wjazdem motocyklem to historia zupełnie wyssana z palca. Nie ma z tym najmniejszego problemu - wystarczy tylko wykupić ubezpieczenie za 5 dolarów i można jechać.

Na pierwszej stacji benzynowaj pozytywne zaskoczenie - litr 95 oktanówki kosztuje 60 gapików czyli ok. 2 złote! Do pełna proszę i lecimy dalej. Benzyna niczego sobie. Po szemranych gruzińskich paliwach motor dostał prawdziwego kopa. Niestety na benzynie i może jeszcze papierosach, kończą się nikie ceny.

Kierując sie w głąb kraju byliśmy trochę zaskoczeni, że wszystko wygląda podobnie jak w Gruzji. Mimo, że Azerbejdżan nie jest tak skrajnie muzułmańskim krajem po cichu liczyliśmy na kobiety w burkach i ogólnie bardziej orientalny klikmat. I w końcu doczekaliśmy się. W połowie drogi z granicy do Baku przekracza się kolejną granicę na której nie trzeba pokazywać paszportu. Jest to granica orientu, jego swoistego rodzaju brama, wyznaczana przez pustynne góry. Dookoła nic, oprócz szalejącego wiatru i poszarpanych pustynnych szczytów między którymi wije się jena z niewielu dróg przecinających kraj.

Przy drodze, co kawałek stoi małe stadko baranków z głowami wtulonymi w siebie, a obok budka i zazwyczaj kilka zaparkowanych przed nią samochodów. Postanowiliśmy zgłębić sprawę i okazało sie, że są to rzeźnie. Małe przydrożne rzeźnie, sprzedające tylko baranki. Podjeżdża się do takiej rzeźni, wybiera sobie baranka i na twoich oczach taki baranek zostaje obdarty ze skóry i pokrojony na kawałki. Jako, że Azerbejdżan to mocno muzłumański kraj, baranki schodzą jak woda. W przydrożnych restauracjach jedynym daniem jakie można zjeść jest szaszłyk - oczywiście z baraniny i kebab.

Generalnie kuchnia azerska bazuje na mięsie i tłuszczu. Trudno tu o jakiekolwiek wegetariańskie jedzenie. W restauracjach dla trawożerców oferują jedynie ziemniaki lub sałatkę z pomidorów. Ogólnie ciężko złożyć zamówienie jako, że znacznie mniej ludzi mówi po rosyjsku niż np. w Gruzji. Po długich pertraktacjach czasami można było wyciągnąć od kelnera, że w karcie zaszyfrowana jest także ryba.

Kierowcy tutaj wydają się być przekonani o swojej nieśmiertelności. Niektórzy traktują drogę jak planszę w grze komputerowej, na przejście której ma się parę żyć. Linia ciągła nie obowiązuje. Wyprzedzanie na zakrętach, pod górkę, czy też na trzeciego to normalka. Nie tylko na drodze widać, że nie uznaje się tu kolejki. Przy okienku np. kasy biletowej chaotycznie przepychają się interesanci. To samo w ruchu ulicznym - kierowcy próbują wbić się w każdą jego szparę! Jeździć trzeba naprawdę ostrożnie!

Miasteczka, które mijaliśmy po drodze, raczej nie zrobiły na nas większego wrażenia, może za wyjątkiem Szeki. Wszystkie nudnawe, duszne i zakurzone, pełne ulicznych handlarzy nie zachęcają do dłuższego postoju. Szeki dla odmiany jest całkiem przyjemne. Można przespać się w średniowiecznym Karawanseraju. Karawanseraj to miejsce, w którym niegdyś zatrzymywali się handlarze podróżujący z towarami. W podziemiach znajdowały sie magazyny, na parterze dookoła budynku oraz na dziedzińcu rozstawiano stragany, natomiast na pierwszym piętrze spali podróżujący kupcy. Obecnie surowy klimat ceglanych wnętrz, ocieplają azerskie dywany zdobiące pokoje przyszykowane dla turystów.



KAUKAZ ZDOBYTY

| 0 komentarze »
Powodzie baranków zalewają lokalne drogi.

Po krótkiej wspinaczce odkrywa się świat kolorów.

Napotkani na trasie polscy motocykliści. Też sponsorowani przez Modekę!!!

Google market w Kazbeku. Prawdopodobnie spółka dywersyfikuje kapitał. :)

W górach można znaleźć różne niespodzianki.

Bez sprzętu udało nam się dojść tylko do lodowca.

Stara poczciwa jawa doganiała nas bez problemu.

Kontemplacja i spokój... W tle monastyr Św.Trójcy otoczony pięciotysięcznikami.

Na górski teren przydały by się terenowe opony. Tak czy inaczej - dajemy radę.

Slogan - Mountain View.

Okolica Kazbeku to jedna z najwyższych partii Kaukazu.

Twarze przedstawicieli lokalnych rodzin, które mieszkają tu od setek lat.

Sęp wypatrujący padliny.




Na północ od Tbilisi rozciąga się prowadząca do Kazbeku i dalej do Władykaukazu, słynna Gruzińska Droga Wojenna. 130 kilometrowy odcinek to przedsmak tego, co czeka u celu, gdzie zmierza większość turystów. Droga Wojenna nazywana jest tak ze względu na toczące się tam niegdyś walki, wpływające na częstą nieprzejezdność tego szlaku. Obecnie pomimo, że walki już dawno ustały nadal można określić ją jako trudno dostępną, ponieważ ostatni odcinek biegnący przez Kaukaz Wysoki to poszarpana, kamienista gruntówka. Pokonując ją trzeba zaopatrzyć się w dużą dawkę cierpliwości. Przyda się ona do przeczekania zalewających wręcz drogę ogromnych stad baranów. Motocykliści muszą również liczyć się z uszczerbkiem na zdrowiu psychicznym. Nasze także zostało zszargane po wielokrotnych ucieczkach przed stadami rozwścieczonych psów pasterskich. Owczarki Kaukaskie reagują na motory wyjątkowo agresywnie. Jako, że często włóczą się w grupach, a droga jest podziurawiona i nie można nią jechać zbyt szybko, zagrożenie atakiem bezpośrednim jest naprawdę duże. Czasami musieliśmy wołać na pomoc pasterza, który rozganiał psy. Wielokrotnie, dodając gazu, z zamkniętymi oczami i nogami w górze przedzieraliśmy się przez psie hordy.

Warto pokonać te niesprzyjające warunki, bo u celu czeka nagroda. Wjazd między pięciotysięczniki łagodzi cały stres. Kazbek to świetna baza do wyjścia w góry, a w sezonie można zdobyć i sam szczyt - drugą najwyższą górę Kaukazu i najwyższy szczyt Gruzji (5047 m n.p.m.).

W takich miejscach raczej nie ma co liczyć na Couch Surfing, jednak spanie w lokalnych gościńcach to atrakcja sama w sobie. Prawdziwe górskie przysmaki doprawiane ziołami z okolicy oraz domowa atmosfera sprzyjają zapoznawaniu innych podróżników. W naszym gościńcu o subtelnej nazwie "Nazi" (imię gospodyni) do kolacji podawano lokalne winko oraz pyszną miodóweczkę. Za pełne wyżywienie i dach nad głową trzeba zapłacić 30 lari czyli około 50 PLN.



TBILISI

| 0 komentarze »
Pop, który nie pozwolił nam wejść w krótkich spodniach do cerkwi w Mzchecie.

Dzwony nawołujące wiernych w Mzchetcie.

Targwisko na jednej z głównych ulic Tbilisi.

We`re all livin` in America.

Koncert metalowej kapeli grającej głównie covery.

Babuletka przed swoim domem.

Miasto nabiera rozmachu a dzieci śpią pod mostami.

Na niektórych dzielnicach kątów prostych brak.

Prawie każde podwórko mieni się w kolorach.

Try again... Fail again... Feel better...

Imprezowa chata, w której spędziliśmy miłe dni.




W drodze do Tbilisi mieliśmy nadzieję ominąć burze, na które zanosiło się ze wszystkich stron. Niestety kilkadziesiąt kilometrów przed miastem dopadła nas ulewa. Kontynuując podróż w deszczu przemokliśmy do suchej nitki. Wjazd do stolicy był prawdziwą przeprawą. Trudno było poruszać się po mokrym asfalcie wśród kierowców nieprzyzwyczajonych do motocykli, zmieniających pasy bez sygnalizacji. Jako, że główną zasadą ruchu drogowego jest tutaj reguła, iż pierwszeństwo ma najsilniejszy, wielokrotnie spychano nas na bok.

Udało się - dojechaliśmy na miejsce. W barze, do którego zaciągnął nas Sida, nasz nowy Couch Surfingowy znajomy, od razu zostaliśmy poczęstowani kieliszkiem rozgrzewającej Czaczy (lokalnego trunku). Szybko zapomnieliśmy, że jesteśmy przemoczeni i wkręciliśmy się w barowy klimat. Wszyscy dookoła mówili po angielsku więc z komunikacją nie było problemu. Ponoć jest to zasługa programu popularyzacji języka angielskiego wprowadzonego przez prezydenta Saakaszwilego.

Po doświadczeniach z innych części Gruzji, w Tbilisi zaskakuje europejska moda wśród młodych ludzi, alternatywna muzyka puszczana w barach i zupełnie luźny styl bycia. Młodzież ze stolicy ma bardzo podobny sposób postrzegania rzeczywistości i takie samo, jak nasze polskie, poczucie humoru. Lokalni łatwo nawiązują kontakty, przez co nie mieliśmy nawet chwili wytchnienia. Impreza za imprezą, tym bardziej, że goszczący nas Sida to prawdziwy party animal. Po przeglądzie lokalnych kapel i sporej ilości wypitego tam alkoholu, ekipa z Tbilisi chcąc zaprezentować nam tutejszy sposób na uniknięcie kaca, zaciągnęła nas do baru na Haszi. Tradycyjną zupę je się albo w trakcie picia alkoholu tuż przed pójściem spać albo rano po pobudce. My spróbowaliśmy nocnej metody. Zupa z kości na bazie mleka sama w sobie nie ma zbyt wiele smaku, jednak po dodaniu ogromnych ilości czosnku i soli (tak jak się to robi tradycyjnie) nabiera wyrazu. Aby lekarstwo zadziałało w trakcie jedzenia wali się dwie bomby wódki. Tak też zrobiliśmy. Stafa zjadł prawie całą zupę i mimo, iż słaniał się na nogach rano kaca nie miał, Magda nie podołała całej misce wywaru i w konsekwencji obudziła się z bólem głowy. Wniosek z tego, że metoda jest skuteczna.

Niektóre dzielnice miasta to istny plac budowy. Bywa, że ulice remontowane są hurtowo. Ciekawie wyglądają te, na których dosłownie wszystkie kamienice zastawione są rusztowaniami.

Centrum wygląda ładnie, jest odrestaurowane i ściąga turystów. Wychodząc jednak poza jego obręb nietrudno napotkać sypiące się domy i ich opustoszałe okolice. Gdzieniegdzie najstarsze z nich chylą się jeden na drugi całkowicie zatracając kąty proste. Okna przypominają romby, kraty w nich zamieszczone uginają się przybierając różne formy. Nie znany jest dzień ani godzina upadku, któregoś z nich.

Odkrywając miasto można tu natknąć się na prawdziwe perełki sytuacyjne. Jadąc w nocy taksówką lepiej wziąć poprawkę na to, że kurs może się wydłużyć o wizytę na stacji benzynowej, kiedy kierowcy zabraknie gazu w wozie. Nasza taksówka w konwulsjach spowodowanych przerwami w dostawie gazu do silnika dotelepała się tuż pod dyspozytor i zdechła. Ciekawe czy gdyby gazu zabrakło wcześniej, musielibyśmy ją pchać na stację? Z drugiej strony nie ma na co narzekać bo kurs, jak się potem okazało, był darmowy.

Kolejną z ciekawostek była winda, którą wjeżdżaliśmy do apartamentu znajomego. Aby uniknąć sporów pomiędzy lokatorami o to, kto powinien płacić za windę i problemu z poborem należnych opłat sytuacja rozwiązana jest dość nietypowo, ale logicznie. Otóż w windzie wisi automat. Po wrzuceniu do niego 10 tetri (około 17 gr.) winda rusza. Raz wrzucone 10 tetri wystarcza także na kurs powrotny. Kto nie płaci ten nie jedzie. Ciekawi jesteśmy jak rozwiązywane są sytuacje gdy przed windą spotka się kilku lokatorów. Chyba nie zrzucają się po 2 tetri?