MAURETANIA

|
Trasa Nouadhibou - Nouakchott

Pokaz sily lokalnych chlopcow.

Dzieci w Nouadhibou.

Boisko na smieciach.

Mecz, w tle slumsy z ktorych pochodza pilkarze.

Swinie i dzieci smieci.

Niektorzy boja sie zostac wciagnieci do srodka aparatu.

Stacja kolejowa w Nouahdibou.

Pustynia powoli zamieniajaca sie w sawanne.




Z perspektywy czasu widzimy jak bardzo europejskie jest Maroko. Dopiero po wjezdzie do Maurtani poczulismy, ze jestesmy w prawdziwej Afryce. Przedewszystkim od momentu przekroczenia Zwrotnika Raka jest slonecznie i bardzo goraco; mieszkancy Mauretani sa wiec w wiekszosci zupelnie czarni. Najbardziej interesujace sa tu kobiety, ktore eksponuja swoja urode zakladajac bardzo kolorowe stroje.

Prawie caly kraj to tereny pustynne, zatem uprawa czegokolwiek jest tu niemozliwa. Panstwo utrzymuje sie glownie z eksportu ropy naftowej, ryb oraz zlota, z czego przychody trafiaja do niewielkiej czesci spoleczenstwa. W konsekwencji panuje tu straszna bieda. Slumsy ciagna sie kilometrami. Zbudowane sa ze wszystkiego, co jest pod reka; wlaczajac w to zurzyte sprzety AGD, stare deski oraz gruz. Na ulicach lezy masa smieci, ktorych nikt nie sprzata. Jedyna forme recyclingu stanowia kozy pochlaniajace wszystko, co spotkaja na swojej drodze. Widzielismy na przyklad jak trzy kozy z apetytem wciagaly fotel samochodowy. Nie chcemy nawet myslec jakiej jakosci jest lokalne mieso.

Wracajac do watku motocykla, nastepnego dnia rano Stafa wzial sprawy w swoje rece. Najpierw zaladowal nowy akumulator. Oprocz tego, ze pojawila sie moc nic sie nie zmienilo. Postanowilismy zasiegnac pomocy 'specjalisty'. Stafa pojechal po mechanika, ktorego warsztat, jak sie potem okazalo, miesci sie w malej komorce. Gdy dotarl pod warsztat mechanik montowal wlasnie swiatelko rowerowe. Rece opadaja. Po godzinie czekania i lekcji montazu swiatelka szanowny mechanik podjechal z nami do miejsca, gdzie zostawilismy motocykl. Obajrzal go, nic nie zrobil, skasowal siano i pojechal. Po jakims czasie maszyna odpalila sama z siebie.

Nastepnego dnia udalo nam sie wyjechac z Nouadhibou. Co kilkadziesiat km kontrole. Bardzo dobrze jest przygotowac sobie kserokopie pierwszej strony paszportu - zdecydowanie przyspiesza to podroz. Turystow na szczescie nie przeszukuja, ale lokalni czasem musza wyskakiwac nawet z skarpetek. Ruch jest bardzo maly, wiec sa w stanie przetrzepac prawie wszystkich. Nie wiemy tego na pewno, ale przypuszczalnie kontrole zwiazane sa z terroryzmem. W kraju pelno jest separatystow i fanatykow i slyszelismy, ze otwarty jest na skrajne ugrupowania ideologiczne. Ponoc wspieraja nawet Alkaide. W 2007 roku zginela tu z rak terrorystow trzyosobowa grupa turystow z europy. Bylo to bezposrednim powodem odwolania, a wlasciwie przeniesienia, Rajdu Dakar. Obecnie odbywa sie on na pograniczu Argentyny i Chile, jednakze coraz bardziej stabilna sytuacja ma przywrocic rajd na swoje miejsce.

Trasa oczywiscie nie mogla przebiec bez ekscesow, ktorych szczerze mowiac moglismy uniknac. Znowu w blad wprowadzila nas mapa oraz zbyt duza wiara w rady lokalnych. Wedlug mapy mialo byc miasto, a nie bylo nawet miasteczka. I tak oto 100 km od Nouakchott, na srodku pustyni skonczylo nam sie paliwo. BOOOOMBAAAA !!!
W okolicy dotepny byl tylko 'gasoir' czyli disel. Tubylcy z malych pustynnych chatek probowali wcisnac nam go jako benzyne za kosmiczne sumy. Niestety nie bylo innego wyjscia jak pojechac do stolicy 100 km w jedna strone i przywiesc spowrotem bezyne w baniakach. Ktos jednak musial pilnowac motoru, wiec postanowilismy sie rozdzielic. I tak oto Magda zostala na srodku pustyni bez paliwa, telefonu i pieniedzy ;)
Stafa natomiast pojechal po bezyne i jak na taki dystans wrocil calkiem szybko. Do miasta dostal sie za friko autokarem, a wrocil taksowka za niecale 50 zl 200km. Na ceny transportu w Mauretanii nie mozna wiec narzekac. Najgorsze w drodze powrotnej bylo to, ze uklad jezdny starego, rozklekotanego Mercedesa byl tak przestrzelony, ze kilka razy taksowke wyrzucilo poza droge. Allah zezwolil jednak Stafie dojechac w jednym kawalku. Wszystko skonczylo sie wiec dobrze i ksiaze dotarl po swoja ksiezniczke przed zachodem slonca. Scena jak z filmu ;D
Po dniu przygod dojechalismy do Nouakchott, gdzie przespalimy sie w bardzo przyzwoitej oberzy Sahara. Prawdopodobnie mozna by przejechac cala Sahare spiac w hotelach, motelach i oberzach o takiej nazwie. Opuszczajac stolice wiedzielismy, ze dzis dotrzemy do ziemi obiecanej - Senegalu.
Po drodze doskonale widac bylo jak pustynia przeistacza sie w sawanne. Z kilometra na kilometr pojawialo sie coraz wiecej krzewow i drzew. Co jakis czas mozna bylo nawet dotrzec cos na wzor malego jeziorka lub raczej duzej kaluzy. Po 200 km stanelismy przed wyborem przekroczenia lodzia rzeki Senegal (ktora wyznacza granice panstwa) lub przejechania jeszcze 75 km do najblizszej tamy bedacej jednoczesnie mostem i przejsciem granicznym. Wybralismy druga i jak sie okazalo, spokojniejsza i tansza opcje. Tak czy siak przekroczenie granicy kosztowalo nas 50 euro (nie liczac wiz). Zlozyly sie na to przerozne dziwne oplaty takie jak przejazd przez park narodowy, oplata mostowa itd. Park narodowy i 75 km odcinek piaszczystego szlaku przebrnelismy bez wywrotki, co naszym zdaniem bylo nie lada sukcesem. Spotkalismy pozniej Hiszpana (na takim samym motorze), ktory, jak sam mowil, na tej trasie wywrocil sie trzy razy. Nagroda za ciezka przeprawe byly przepiekne widoki na sawanne oraz spotkanie z pumba i jego rodzina (dzika swinia). Po za tym widzielismy emigrujace tu rowniez z Polski bociany. Najwieksze wrazenie jednak zrobily na nas stada pelikanow, a to dopiero poczatek.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz