Nasza rezydencja.
Arutin i Stafa.
Herbaciane pola Batumi.
Po ciężkich granicach (rosyjskiej i tureckiej) odetchnęliśmy z ulgą, kiedy okazało się, że przekroczenie granicy gruzińskiej to czysta formalność. Krótka konwersacja przy okienku, wymiana uśmiechów, stempel w paszport i pojechali.
Istnieją różne teorie odnośnie tego, do którego kontynentu zalicza się Gruzja. Dla nas ta kwestia stała się jasna tuż po wjeździe do nadmorskiego Batumi. Chaos na ulicach przypominający trochę ruch uliczny w Indiach, piesi przechodzący przez ulice dosłownie wszędzie, dziury w asfalcie, o ile droga nie jest gruntowa, i natłok wszelkich możliwych pojazdów rozwiewają wszelkie wątpliwości. Jesteśmy w Azji.
Głodni po kilku godzinnej podróży od razu zaczęliśmy się rozglądać za jakimś żarciem. Znaleźliśmy przeciętny bufet, zjedliśmy całkiem smacznie, ale niesmak przyszedł wraz z rachunkiem - zdecydowanie większym niż się spodziewaliśmy. Za dwa małe dania zapłaciliśmy 50 PLN. Prawdopodobnie rachunek przygotowany był specjalnie pod turystów - zwłaszcza podróżujących na BMW. Kolejnym krokiem było zaopatrzenie się w kartę telefoniczną, ponieważ minuta rozmowy w roamingu kosztuje tu 7 PLN. Po załadowaniu lokalnego numeru skontaktowaliśmy się z Arutem, do którego namiar dostaliśmy od naszej wspólnej znajomej z Ukrainy.
Po kilku chwilach w umówione miejsce podjeżdża Mercedes beczka, z którego wysiada kawaler mocno ormiańskiej urody w dresie i czubatych lakierkach. Okazuje się, że to właśnie Arut, nasz gospodarz. Starając się nie zrazić pierwszym wrażeniem, po przywitaniu podążamy przez zatłoczone ulice do naszego tymczasowego domu. Okazuje się, że nie będziemy mieszkać u niego z rodziną, tylko w ich starym domu, który od roku stoi pusty i czeka na rozbiórkę.
Okolica mimo, że to samo centrum, przypomina raczej gruzowisko. W otoczeniu do połowy zburzone domy, gruz i walające się śmieci. I oto jest nasz apartament. Lekkim pchnięciem można otworzyć parterowe okno i wejść do środka. Drzwi jednak zamknięte są na klucz. Po otwarciu wchodzimy do dwupokojowego mieszkania. W pustej przestrzeni stoją samotnie dwa krzesła i stare łoże małżeńskie. W kuchni tylko zlew, ale za to łazienka ok i na dodatek z ciepłą wodą. Czegóż chcieć więcej?
Po krótkich dywagacjach i wymianie spojrzeń stwierdziliśmy, że raz się żyje. Nie minęło 20 minut i już piliśmy piwo u jego znajomych. Arut wyszedł do sklepu, a nasze głowy przeszła ta sama myśl: my tu sobie piwko a oni nam tam opierdalają bagaże. Postanowiliśmy jednak uwierzyć w słynną gruzińską gościnność i nie wpadać w panikę. Intuicja nas nie zawiodła. Intencje Aruta były jak najbardziej szczere. Spędziliśmy z nim trzy znakomite dni. Wprowadził nas do Gruzji pierwszorzędnie. Odwiedziliśmy chyba ze trzydzieści domostw, z których w każdym poznawaliśmy nowe niezwykle miłe osoby. Zagadką dla nas jest to, kto tutaj pracuje, bo o której godzinie nie zaszlibyśmy do znajomych Aruta, wszyscy domownicy byli na miejscu. O dziesiątej rano w dzień powszedni zawitawszy na podwórze domu jego ziomali ujrzeliśmy całą ekipę wylegującą się na leżakach. Z pewnością nikt z nich nie zaprzątał sobie głowy jakąkolwiek pracą. I kto za to wszystko płaci?
Kolacji u jego rodziców nie zapomnimy nigdy! Jego mama zaserwowała nam pyszne gruzińskie dania, a wino rozplątało języki. Jako, że w jego rodzinnym domu mówi się po rosyjsku, z którym radzimy sobie co raz lepiej, nie mieliśmy problemu z tak zwaną barierą językową. Gdy wieczór rozkręcił się, Mama grała na pianinie (całkiem nieźle) a Papa opowiadał swoje marynarskie przygody. Na kolana rzuciła ich nasza polska piosenka "Batumi o Batumi, herbaciane pola Batumi". Podsłyszana przez mamę na internecie piosenka szybko zawładnęła pianinem. Dziękujemy serdecznie za tak gorące przyjęcie. Ludzie w Gruzji mają na prawdę wielkie i otwarte serca - trzeba im tylko pozwolić to pokazać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz