NA STAMBULSKIM BAZARZE...
Stambuł to nasz ostatni przystanek przed trasą do domu. Wjazd do miasta to sprawa dość skomplikowana. Setki krzyżujących się dróg oraz autostrada, za którą, jak się okazało, nie można zapłacić gotówką komplikują sprawę. Aby skorzystać z lokalnych autostrad trzeba posiadać specjalną kartę, na której załadowana jest gotówka odciągana odpowiednio za przejechany odcinek drogi. Bez takiej karty staje się przed koniecznością opuszczenia autostrady przez alarmującą bramkę. I właśnie w ten sposób opuściliśmy autostradę. Chwilę po przejechaniu wyjących bramek rozejrzeliśmy się czy nikt nas nie goni i gdy okazało się że jest spokojnie poprostu pojechaliśmy dalej.
Miasto położone jest na dwóch kontynentach. Cieśnina Bosfor dzieli je na część europejską i azjatycką. Ciekawe, że wszystkie najbardziej znane zabytki, jak np. piękne orientalne meczety w tym Sultanahmed czy Meczet Błękitny, leżą po stronie europejskiej.
Strona azjatycka jest raczej noclegownią dla tego 20 milionowego molocha. Obie strony łączą dwa imponującej wielkości mosty oraz doskonale rozwinięta komunikacja wodna. Poza funkcją praktyczną rejs statkiem na drugą stronę jest swoistego rodzaju atrakcją turystyczną. Na promie można choć na chwilę odpocząć od ciągłego 40 stopniowego upału.
Stambuł, tak jak i reszta Turcji, to jeden wielki market. Handel odbywa się praktycznie wszędzie. Ulice centrum zapełnione są straganami, a co krok wyrasta jakiś bazar. Na ulicach roi się od fast foodów i kupców. W Turcji każdy znajdzioe sobie coś do roboty. Usługi rozwinięte są do tego stopnia, że można natknąć się na dzielnice, na których handluje się np. klamrami do pasków. Taki stan rzeczy sprzyja rozwojowi małych rodzinnych interesów. Zamiast robić zakupy w super markecie idzie się poprostu na bazar, na którym rozmaitość towarów aż bije po oczach. Różne dzielnice poświęcone są różnym gałęziom rynku. Na przykład części samochodowe kupuje się w jednej dzielnicy miasta, natomiast warzywa w innej itd.
Wielki bazar to miejsce, które ewoluowało od lokalnego targowiska do jednej z głównych atrakcji miasta. Kolory i zapachy przyciągają tysiące turystów każdego dnia. Handlarze są wytrenowani do tego stopnia, że niekórzy z nich znają podstawowe słowa w kilkunastu jezykach. Nie trudno usłyszeć "dzień dobry" czy "jak się masz". Każda zaczepka jednak czy to po polsku, hiszpańsku, czy chińsku kończy się tym samym zdaniem "Please come to my shop, and just look". Ceny oczywiście sięgają zenitu, jednak po krótkiej negocjacji można zejść nawet do 20 % ceny wyjściowej.
Ogólnie Stambuł nie należy do najtańszych miast świata, a właściwie to wręcz przeciwnie - jest bardzo drogi. Cena benzyny dochodzi w Turcji do 9 zł za litr, ale to nie wszystko. Aby poruszać się po mieście autem trzeba za każdym razem zapłacić za most łączący obie strny Bosforu. Małe piwo w restauracji kosztuje raptem 14 PLN, a na obiad w centrum tańszy niż 100 zł (osoba) nie ma co liczyć. Nawet fast foody, z których słynie Turcja są tu droższe co najmniej o 50 % niż w innych tureckich miastach.
Podsumowując naprawdę warto zobaczyć ten europejski orient.
BMW - BĘDZIESZ MIAŁ WYDATKI
Zapierające dech w piersiach freski z monastyru w Sumeli, w dużej mierze zostały zniszczone przez idiotów, którzy wyryli na nich swoje imiona.
GULI ZNACZY SERCE
Dalej już nie pojechaliśmy. Może na zdjęciu nie wygląda to strasznie, ale w rzeczywistości to droga dla lekkiego crossa a nie obładowanej, ważącej prawie pół tony krowy marki BMW.
Kochamy jeździć konno. Następna wyprawa do Kazachstanu. Tym razem konie mechaniczne zamienimy na pociągowe.
Dobrze że szkapa była stara i leniwa bo nie wyobrażamy sobie galopu po tych wąskich ścieżkach.
Svański gospodarz przed swoją kuchnią.
Uszguli z lotu ptaka.
Czego się nie robi dla dobrego ujęcia. Ruiny zamku królowej Tamary.
Duma mieszkańców - wieże w Uszguli.
Na koniec naszego podboju Gruzji ostała się prawdziwa wisienka z tortu – Svanetia. Mimo, że już raz byliśmy w jej pobliżu, wówczas przepędził nas nieustający deszcz. Tym razem pogoda była bardziej łaskawa i nie pokrzyżowała naszych planów. Drogę do Svanetii mieliśmy podzielić na dwie części. Pierwszego dnia wyruszając z Borjomi chcieliśmy dotrzeć do Tqibuli z którego dalsza, górska droga zapowiadała się dość ciężko. Nasz plan zburzył sms od Kevina (kanadyjskiego znajomego), który był już na miejscu i zagrzał nas do drogi. Niewiele myśląc, mimo późnej godziny, ruszyliśmy dalej. Do celu dotarliśmy już po zmroku, z obolałymi tyłkami obitymi od dziurawej drogi, a właściwie dziurawego górskiego szlaku. Dobrze, że podróżujemy enduro - inne maszyny, poza crossami, nie maja tutaj wstępu! Czasami trzeba przedrzeć się przez strumień, innym razem wyskoczyć w górę na dziurze o głębokości 0.5 metra – nawet nasze enduro ryło osłoną miski olejowej.
Po ciężkiej drodze czekała na nas nagroda. Okazało się, że Kevin dotarł na miejsce autostopem, a jego kierowca Temur zaprosił nas wszystkich do siebie. Temur to Svan urodzony w Sasashi, od kilku lat mieszkający w Hiszpanii, więc jako że wszyscy mniej lub więcej, ale generalnie gadamy po hiszpańsku, z komunikacją nie było problemu. Gdy dotarliśmy na miejsce Kevina nie było w domu, a Temur nie miał pojęcia co się z nim stało. Po około godzinie pod dom podjechał policyjny Jeep, z którego wysypało się dwóch policjantów i nasza zguba. Jak się potem okazało Temur zaniepokojony zadzwonił po policję, która znalazła Kevina w najlepsze popijającego Czaczę (lokalną wódkę) w sąsiedztwie. Zaginiony tłumaczył się, że nie chcieli go wypuścić i polewali kieliszek za kieliszkiem. Znając Svańską gościnność z łatwością uwierzyliśmy w tą historię. Ku naszemu zaskoczeniu wybawcą Kevina był ten sam wielki, lekko otępiały, baryłowaty policjant, który kilka wiosek wcześniej nie chciał nas puścić także zapraszając na Czaczę. Svańska gościnność jest wysoko procentowa, więc naprawdę trzeba umieć ją sobie dozować.
Farma, która miała być jedynie przystankiem na drodze, była tak przytulna, że spędziliśmy na niej trzy noce. Trafiliśmy akurat na niezbyt pogodny czas, ponieważ ojciec Temura zmarł niecały miesiąc wcześniej. Ubrani w czerń gospodarze nie mieli jednak posępnych nastrojów. Już pierwszej nocy wznosiliśmy toasty za naszą międzynarodową przyjaźń, za nasze matki, siostry i córki oraz za zmarłego.
W ramach wyjaśnienia w Gruzji toast znaczy zupełnie coś innego niż w Polsce. Krótkie "na zdrowie" na pewno tu nie przejdzie. Każdy wychylony kieliszek poprzedza długa, wzniosła historia opowiadana przez tamadę - czyli przewodnika wieczerzy. Gruzini opowiadają nawet dowcipy, o krótkich toastach rosyjskich:
"Dwóch Rosjan co wieczór spotykało się na wódkę. Któregoś razu jeden z nich przyprowadził gruzińskiego kolegę. Po kilku kieliszkach wypitych w milczeniu, nowy znajomy czując się nieswojo postanowił wznieść choćby krótki, ale jednak toast: Budziem! Następnego dnia dwóch znajomych spotkało się i jeden do drugiego mówi: Wiesz co, tego nowego to już nie przyprowadzaj, bo straszna z niego gaduła."
Wracając do wątku śmierci papy. Temur według tradycji musiał przyjechać do domu ojca i spędzić w nim 40 dni, ponieważ według gruzińskich wierzeń dokładnie tyle czasu dusza zmarłego przebywa w domu po jego śmierci. I właśnie przez 40 dni obowiązuje ścisły post (dla nas to akurat rarytas ponieważ serwowano same wegańskie przysmaki), w pokoiku zmarłego obok jego osobistych przedmiotów zawsze pali się świeczka, a stół zastawiony jest jedzeniem. Po 40 dniach postu wyprawia się wielką ucztę, aby oficjalnie pożegnać duszę zmarłego.
Po dwóch przemile spędzony dniach ruszyliśmy do serca Svanetii - Uszguli. Wioska od Sasashi oddalona jest jedynie o 50 km, wiec biorąc pod uwagę trudne warunki oszacowaliśmy trasę na 3 godziny. Już po kilku kilometrach okazało się, że dostać się tam nie będzie łatwo. Ogromne kałuże i lekko wezbrane nocnym deszczem rzeki utrudniały i tak ciężką trasę. Pierwszy dość płaski odcinek pokonaliśmy całkiem sprawnie, jedynie ubrania przemokły kompletnie zalewane chlapiącą na boki wodą. Potem rozpoczął się koszmar. Wyłaniająca się z lasu droga, przekształciła się w wąską i stromą ścieżkę pokrytą grubym kamienistym żwirem. Pomimo ciągnącej się po boku przepaści i bardzo trudnej nawierzchni jechaliśmy dalej. Po około 30 minutach, będąc mniej więcej w połowie drogi do celu, dotarliśmy do najtrudniejszego jej odcinka poprzedzającego górską przełęcz, którą przekracza się na wysokości 2650 m n.p.m. Tutaj drogę ciężko nazwać drogą. Ścieżka, szeroka może na metr, wyjeżdżona przez ciężkie terenowe auta, wspinała się ostro w górę. W odróżnieniu od poprzedniej nawierzchi, na tym odcinku z ziemi wyrastały wielkie i śliskie głazy, pomiędzy którymi płynął strumyk. Po trzech wywrotkach stwierdziliśmy, że Magda pójdzie pieszo, a Stafa przebrnie przez to piekło sam. Niestety na kolejnym kamieniu Stafa oberwał osłonę miski olejowej, przy okazji robiąc niewielką dziurkę w samej misce. Jak na złość, w tym samym momencie z nieba lunął deszcz. Nasza paranoja była bliska zenitu. Znaleźliśmy się w iście beznadziejnej sytuacji. Utknęliśmy wysoko w górach, w deszczu, na drodze, którą przemierza jedno auto dziennie z cieknącą miską olejową i z perspektywą pokonania równie tragicznej drogi na przód czy też z powrotem. Jedyne co dodawało otuchy, to bajkowy krajobraz. W górze wysokie zaśnieżone i mocno poszarpane wierzchołki, a za nami gęsty las. Deszcz zagonił nas w małą, wydrążoną w skałach pieczarę, w której obmyślaliśmy dalszy plan. Na szczęście nie jesteśmy panikarzami. Zachowując zimną krew, Stafa przymocował osłonę miski wszystkim co było pod ręką i zgodnie stwierdziliśmy, że wracamy, bo nie wiadomo co jest przed nami, a jeszcze jedno uderzenie w miskę mogłoby nas udupić na dobre. Bardzo powoli ześlizgnęliśmy się do lasu, w którym nawierzchnia była ciut lepsza i finalnie po kilku godzinach rozklekotanym motocyklem doczłapaliśmy się do naszej wioski. Po drodze spotkaliśmy idącego pieszką Kevina, w nadziei wypatrującego autostopu. Już w wiosce okazało się, że nasza wyprawa była od początku skazana na porażkę. Mama Temura chwilę po naszym odjeździe powiedziała mu, że wrócimy, bo znalazła suszące się przy piecu skarpetki Magdy.
Po powrocie na farmę rozpoczęło się liczenie strat. Dziura w misce olejowej na szczęście okazała się być malutką i nie bardzo kłopotliwą. Osłonę miski, po wyprostowaniu młotkiem, Stafa przymocował drutami. Konstrukcja pozwalała na przejazd do najbliższego dużego miasta. W skład popsutych elementów wszedł jeszcze złamany podnóżek pasażera, ale przy misce olejowej to pikuś.
Kolejna upojna noc i drugie podejście do Uszguli. Tym razem próba złapania autostopu. Po około godzinie czekania, na drodze pojawił się ten sam gruby policjant, który wcześniej odnalazł Kevina. Jak już wspominaliśmy, policjant był lekko otępiały. Mimo to łamanym rosyjskim i gestykulując dał nam do zrozumienia, że zabierze nas do Uszguli. Niestety dojechaliśmy jedynie do komisariatu policyjnego, gdzie okazało się, że do Uszguli nikt nie jedzie, ale za to na stole stoi Czacza. Z opresji wyratował nas Temur. Litując się nad nami, zawiózł nas w góry jedynie za cenę paliwa.
Uszguli warte było tego wszystkiego. Wioska jest unikatem na skalę światową, a UNESCO wciągnęło ją na swoją listę chyba też nie bez powodu. Takiej zabudowy nie zobaczymy nigdzie indziej na świecie. Wysokie kamienne wierze zdobiące domostwa, niegdyś służyły jako schronienie oraz symbol statusu i bogactwa jej właścicieli. Teraz malowniczo wkomponowane w górski krajobraz Kukazu Wysokiego ściągają do wioski turystów.
Niestety turyści równa się pieniądze. I mimo, że życzymy Svanom jak najlepiej, to powoli miejsce to przekształca się w maszynkę do zarabiania kasy. Co drugi dom jest gościńcem, a mieszkańcy wioski wykorzystują fakt, że jest ona trudno dostępna oferując transport terenówkami w zawrotnych cenach. Koszty noclegów też odbiegają znacznie od gruzińskich standardów. Za nocleg z wyżywieniem w Svanetii od osoby wołają 60 lari (ponad 100PLN), gdy np. równie atrakcyjny Kazbeg te same usługi oferuje o połowę taniej. Oczywiście można jeszcze znaleźć zakwaterowanie w normalnej cenie, ale trzeba wiedzieć gdzie szukać albo mieć Svańskiego kumpla - takiego jak Temur. Nawet przy wynajmowaniu koni różnice w cenach sięgają 200 % w zależności od właścicieli. Prawdopodobnie na tą sytuację wpływa, fakt, iż Svanetia jest najbiedniejszym regionem Gruzji, a jej mieszkańcy nigdy nie narzekali na przesyt.
Aby odebrać motor z Sasachi musieliśmy skorzystać z lokalnego transportu. I niestety, za te 50 km przejechane starą terenową wołgą z kozą na dachu, skasowali nas 350 PLN. Koza w ramach wyjaśnienia nie była nasza - jechała pod nóż do nowych właścicieli.
Z Sasachi udaliśmy się do Batumi i dalej w stronę granicy tureckiej. Jak się okazało na drodze, mocowanie osłony drutami, było całkiem stabilne, a guma do żucia wsparta power tapem zapobiegała wyciekowi oleju.
I tak oto na granicy tureckiej zakręciła nam się w oku łza. W podróży jesteśmy dwa miesiące, przejechaliśmy przez 8 krajów, ale jednak większą część naszego czasu spędziliśmy w Gruzji, w której zostawiamy za sobą wielu przyjaciół. Po wizycie w Sakartvelo nasuwa się myśl, że gdyby wszystkie nacje były tak otwarte na gości, podróżowanie po świecie byłoby znacznie łatwiejsze!